DO POLSKI
I
W zasadzie wszystko o empatii można zawiesić i wyrzucić. Nie wiem, czy jest sens zastanawiać się nad jej naturą, nad podziałem, traktowaniem działania jako osobnej bądź właściwej jej części. Z perspektywy wojny wydaje się dzieleniem włosa na czworo i bezcelową zabawą, gdy granice reakcji i myśli wyznacza człowiek z karabinem. Szczerze mówiąc, z tej perspektywy empatia jawi się jak naiwność pięknoduchów. Rozjechały ją gąsienice czołgów. Jest teraz tak potrzebna jak umycie auta przed ucieczką z Charkowa czy Sum. Złoszczę się na nią. Miała być bezpiecznikiem, a przed niczym nie uchroniła.
II
Jaką rangą jest język. Rangą, która przekłada się na konkretne przywileje lub ich braki. W Przemyślu potrzebujemy gdzieś usiąść i przemyśleć sytuację. Jesteśmy na tyłach dworca, tutaj już mniej uchodźców, wojska, policji i wolontariuszy. Wchodzimy do Łasibrzucha. Wygląda jak się nazywa – ciuchy od razu przechodzą smażeniną, klepanie kotletów na zapleczu i bar obłożony skajem. Oraz panowie, dwadzieścia lat już tu chyba siedzą bez ruchu. Swoją drogą jest coś niesamowitego w tym bezruchu. Kilkadziesiąt metrów stąd, na dworcu, wszyscy uwijają się jak w ukropie tłumacząc, pomagając, organizując, a tutaj pije się piwo jakby świat właśnie się nie załamał… W części bardziej jadalnej wszystkie stoliki zajęte, przy większości rozmowy po ukraińsku. Jeden wolny, choć niby zarezerwowany – „table reserved” pomięta kartka informuje. Podchodzę do kierownika sali. Widzę, że już zakłada rozmowę po ukraińsku i brak wolnych miejsc. Dlatego wkładam te wszystkie nasze „czy moglibyśmy”, „co pan proponuje”, „będę wdzięczny”, „tak, bardzo chętnie, poproszę”. Wszystko, co nie jest niezbędne do zjedzenia i zebrania myśli, ale co pokaże, że jestem z Polski. Że pięknym otoczę językiem naszą obecność, konsumpcję, panów przy piwach i kierownika sali, rzecz jasna.
Tak samo będzie w nocy, gdy będziemy szukać noclegu od Jarosławia po Lublin: „jesteście Ukraińcami?” Nie, jestem Polakiem. Jedynym w samochodzie, ale czuję, że tak będzie łatwiej znaleźć miejsce. Niewidzialna ręka rangi.
III
Przemyśl, kolejka na stacji benzynowej. Przede mną właśnie zatankował swoje auto mężczyzna z wytatuowaną połową głowy i fluorescencyjnie lśniącym uśmiechem. Zatankował i nic. Nie takie nic, bo podszedł do stojącego obok samochodu i zaczął rozmawiać i żartować z jego kierowcą i pasażerami. Pędzimy na granicę w Korczowej, bo za godzinę mamy odebrać dwunastolatka. Póki pan nie przesunie volkswagena, nie podjadę do „instrybutora”, a wszędzie limity litrów. Nie wytrzymałem i podchodzę z pytaniem czy mógłby iść już zapłacić, bo trochę mi się spieszy, jedziemy odebrać dziecko na granicę i zaraz ktoś je tam podrzuci. Słyszę w odpowiedzi, że pójdzie dopiero z kolegą, a w ogóle to on czekał pięć dni na swoje dzieci… W domyśle: on czekał pięć dni, to ja mogę stać i czekać piętnaście minut aż panowie zjedzą cukierki, porobią minki i pójdą zapłacić. On czekał pięć dni, chyba wolno mu cieszyć się każdymi pięcioma minutami z bliskimi. Ja od dwóch dni planuję z siostrą dziecka, jak mamy je odebrać bez dokumentów. Jak uniknąć stratowania, przepychania, stania na mrozie w dzień i noc. Telefony do konsulatów, straży granicznej, kolejne plany, które upadają. I nagle jest szansa, że za godzinę ktoś go podrzuci na granicę. Otwarte okienko pogodowe od życia na życie.
Może to straszne, ale gdybym jechał po moje dziecko i usłyszał taką odpowiedź, to chyba wystartowałbym z pięściami. Straszne, że bym to zrobił. Straszne, że zrobiłbym to dopiero, gdyby chodziło o moje dziecko.
IV
Muszę uważać z ocenami. Emocje ciągle mi wyrzucają: Wytatuowany na głowie koleś w stylu żelowego gangstera, z drugim z fryzurą na garniec, lekko po trzydziestce, przypakowani. Czy nie powinni być po drugiej stronie granicy? Takie chojraki, zamiast blokować wojska Putina, blokują mnie pędzącego na granicę z zamartwiającą się matką. Czuję oburzenie, złość, wściekłość!
Ale nie wiem jaka jest ich historia. Nie wiem, ile swojego zmartwienia zostawili dniem i nocą czekając w aucie. Nie wiem czy nie mają problemów ze zdrowiem, nie wiem czy nie czeka na nich w domu w Niemczech schorowana matka i iloma dziećmi mają się zająć. Nie wiem, czy tylko ich nie podrzucą do bezpiecznego miejsca i nie wrócą. Nie wiem, czy nie zostały im godziny, dni by nacieszyć się rodziną. W końcu nie wiem, ile kosztuje ich strach, ile kosztuje trzymanie wizerunku, ile kosztuje chęć życia. Sytuacja jest skrajna i naprawdę nie sposób niczego zakładać i niczego oczekiwać. Wdzięczności za okazaną pomoc – „dziękuję, bardzo dziękuję” a na twarzy myśli dalekie. Tyle się napracowałem, tyle włożyłem, chciałbym przez moment to „dziękuję” zobaczyć, nie tylko usłyszeć. Ale ja wrócę do siebie, do swojego życia. A oni? Tragedia. Jak sobie to wszystko wyobrazić, uruchomić empatię poznawczą, uświadomić, co zostawili, przeżyli i ile pytań i wyzwań ich czeka, to wybrzmiałe „dziękuję” jakoś pali wstydem, chciałoby się, żeby w ogóle nie padło, chce się wrócić zanim ktoś po nie sięgnie…
Inna sprawa – jak patrzę na niektóre „dary” to mam wrażenie, że wyrzucić było szkoda, a trzymać bez sensu. A tu taka „okazja”. Wiem, że czasem to jest wdowi grosz, że czasem nie mieliśmy czasu i możliwości coś skrupulatniej przygotować. Ale postarajmy się.
V
Stoimy od kilku godzin w Krakowcu. Kolejny plan się nie powiódł i było trzeba przekroczyć granicę. Nieswojo jakoś. Niby spokojnie, CPN działa, ale w końcu to kraj objęty wojną. Co chwilę samochody policji, wojska i straży granicznej. Czasem konwojują sznur tirów. W obie strony. Można mieć wrażenie, że otacza nas kontrolowany chaos. Rebiata na posterunku kogoś wstrzymuje, kogoś przyśpiesza. Potem dowiem się, że wystarczy wrzucić awaryjne, powiedzieć, że konwój humanitarny i otwiera się szybka ścieżka. Jak na lotnisku, gdy lecimy odpocząć w ciepłe kraje i wykupiliśmy dodatkową usługę.
W końcu – jest. Podwożą umówieni ludzie, spotykamy się tuż przed block postem. Objęcia nieśmiałe, ledwo jakby szturchnięcia. W końcu to już dwunastolatek, prawie mężczyzna. Ciągle kultura mówi nam, co w danej roli wypada, a co nie. Bez względu na okoliczności. W aucie szybko zagłębia się w telefonie, a po policzkach płyną łzy. Jego mama zaraz te łzy zadenuncjuje, a ja powiem z roli, z kultury, z automatu: „nie płacz, teraz wszystko będzie dobrze”.
Następne godziny to centymetry do przodu. W końcu przed północą zbliżamy się do przejścia granicznego. Śmieci i koksowniki, jakieś prowizoryczne namioty, całość przypomina Dżunglę z Calais, którą widziałem tylko w tv. Tuż przed przejściem drobna dziewczyna z dzieckiem na ręku chodzi od samochodu do samochodu prosząc o podwózkę. Autobus, w którym do tej pory się grzała musi wracać do Truskawca po kolejnych uchodźców, ona boi się stać długie godziny na mrozie z maluchem. Pochodzi z Sum, ucieka od kilku dni z Charkowa, gdzie studiuje fizykę. Studiuje, studiowała…? Po drodze przeżyli ostrzał, męża zawrócili. Ale ma plan, musi tylko dotrzeć do ambasady Izraela w Warszawie. Opowiada o szczegółach a mnie zaczyna boleć lewa strona ciała. Czuję nierówne bicie serca i myślę, że to już chyba będzie koniec tej podróży. A może to tylko ze zmęczenia, przejęcia i strachu? Włączam radio, by odwrócić swoją uwagę. Przez całą Polskę nie mogłem znaleźć Dwójki, tu trafiam od razu, odbiera czyściutko. Są urodziny Fryderyka Chopina, koncert dedykowany ofiarom wojny. Lewym pasem mija nas rodzina – dzieci na barana, ojciec ciągnie walizkę. Irina pokazuje bombardowanie Placu Swobody w Charkowie, w radiu Bruce Liu gra akurat drugą część II Sonaty. Zmęczony dniem czteroletni Marek zasypia z tyłu wtulony w mamę. Czuję, jak pulsuje i mrowi mi lewa ręka. Wjeżdżamy na przejście, auto wypełniają kolejne takty Marszu żałobnego. W Charkowie właśnie ogłosili alarm rakietowy; Irina jest w kontakcie ze znajomymi. Kolejne osoby dają znać, że są już w schronie. Za kilkadziesiąt minut będziemy w Polsce. Nie wszyscy potwierdzili na komunikatorze, że są bezpieczni.
Do posłuchania:
Bruce Liu, koncert z okazji 212. rocznicy urodzin Fryderyka Chopina. Dedykowany ofiarom wojny w Ukrainie
trezor.io/start
ledger app